sobota, 5 listopada 2016

NA WSZELKI WYPADEK

MAŁGORZATA WARDA
„TA, KTÓRĄ ZNAM”
PRÓSZYŃSKI I S-KA, WARSZAWA 2016

W każdej z książek Małgorzaty Wardy jest trup. Nie zawsze ktoś znajduje zwłoki. Czasem te trupy chodzą między ludźmi, udają, że żyją – jedzą, oddychają, dotykają, nawet od czasu do czasu się uśmiechną. Ale w środku już nie ma człowieka, tylko wypalone zgliszcza. Jak postapokaliptyczny krajobraz.
Ada jest takim ludzkim zombie. Piękna, zawsze piękna. Pracuje za granicą jako modelka. Uciekła z małej miejscowości, położonej wśród pól kukurydzy. Właśnie – nie do końca uciekła. Kilkanaście lat temu, ktoś niemal siłą wypchnął ją za drzwi. W jej życiu był wtedy sam mrok, bo stało się coś, co zgasiło w niej iskrę – zmiotło wszelkie marzenia, pragnienia, nadzieje, zadeptało w oczach żar. Bezwolnie poddała się rzeczywistości. A swoje cierpienie ukryła głęboko na dnie walizki, postanowiła, że zmierzy się z nim sama, że nie powie nikomu o tym, co jej się przydarzyło. Nie chciała walczyć. Zrezygnowała. Teraz, po latach, w słuchawce słyszy głos swojej siostrzenicy Wiktorii: „Ciociu, była wypadek, przyjeżdżaj, jest źle!”. Jedzie. Do siostry, leżącej w szpitalnym łóżku, do siostry za którą oddycha maszyna, do siostry, za którą nikt nie będzie myślał. Do siostry, która spowodowała wypadek samochodowy, a teraz ze śmiercią mózgową, pod respiratorem, czeka na decyzję rodziny o odłączeniu od aparatury podtrzymującej życie. I do drugiej siostrzenicy, Emilki, która jest taka malutka na szpitalnym łóżku w sąsiedniej sali... Która straciła mamę, choć jeszcze o tym nie wie. Wróciła do ojca dziewczynek, Pawła, dziennikarza, który ucieka przed swoim niespełnionym życiem w świat pełen wojen i samotności, do Pawła, który teraz zniknął w jednym z tych miejsc z uzbrojonymi żołnierzami na ulicach. Do pustego miejsca po swojej dawno zmarłej matce. Do swojego ojca, który wytrzeźwiał tak niedawno… Do tego, co tak bardzo pragnęła zostawić za sobą, zamazać, wyciąć z życiorysu. Musi być silną kobietą, żeby udźwignąć ciało umierającej siostry i ciężar następstw tej śmierci. Ale musi być też silną nastolatką, która nigdy nie miała szansy tak naprawdę dorosnąć. Czy teraz w końcu będzie miała na to szansę?
Mocna fabuła, która uderza w twarz od samego początku. Warda nie oszczędza. Uderza raz za razem, coraz mocniej. Posiniaczona wyszłam z tej lektury, liżę rany w ciemności. Stawia pytania o sens człowieczeństwa, o zezwierzęcenie świata, o winę, karę, o przemoc i jej usprawiedliwienie – czy w ogóle jest takie?, o to, kto może założyć rodzinę, a kto nie powinien, o to, czym jest dobra rodzina, jaka powinna być…

Mam wrażenie, że książki Wardy są coraz lepsze z jednego prostego powodu – odcina się od bohaterów. Już nie daje im oddychać swoim powietrzem, już nie wkłada w ich tęczówki swojego koloru oczu, już nie oddaje za nich swojego własnego życia. Postacie są prawdziwe, mają szpik w kościach, jakby wkleić fotografie prawdziwych ludzi do albumu. Ale autorka wyrzuca je z siebie, kreuje, a potem się od nich odcina. Nie jest już dla nich matką, jest stworzycielką. Dzięki temu może narażać je na największe niebezpieczeństwa, może zadawać im największy ból, może je niszczyć, a sama nie cierpi. To takie laleczki, którymi zaklina się rzeczywistość. Pakuje się w nie całe zło, jakie może się człowiekowi przydarzyć i ma się nadzieję, że ochronią w realnym świecie. W każdej dojrzałej książce Wardy, w dedykacjach lub podziękowaniach, pojawia się imię jej córki. Autorka pisze te książki dla Sylwii. Jako matka zastanawiałam się zawsze – dlaczego? Dlaczego dedykuje komuś, kogo kocha nad życie, książki o porwaniach, o chorobach psychicznych, o gwałtach, o morderstwach…? A teraz, trzymając w rękach „Tą, którą znam” nareszcie wiem. Z tej miłości właśnie. Żeby ochronić. Żeby postawić na drodze Sylwii całe zło świata i pokonać je już odgórnie, zaocznie, za nią. Na wszelki wypadek przerobić ten scenariusz i nie dopuścić do urzeczywistnienia się koszmarów. „Ta, którą znam” jest chyba najczarniejsza… Sylwia – jesteś więc bezpieczna!

wtorek, 19 stycznia 2016

NIBY-POWROTY

ALEKSANDER JUREWICZ
LIDA”
WYDAWNICTWO LATARNIA, GDYNIA 2015

Alik ma lat 5. Mieszka blisko, bliziutko Lidy. Tam ma wydeptane ścieżki i szlaki, które zna. Zapachy, smaki, obrazy. Plan i mapę w głowie. Ręce ukochanej babci. Dom rodzinny. Przestrzeń. Trochę mówi po polsku, a trochę po białorusku. Gdy nagle okazuje się, że jego świat to świat obcy, to nie ojczyzna. Że trzeba wracać do swojego miejsca na ziemi, do kraju, do miejsca, gdzie przynależy. Zaczyna się zbijanie wielkiej skrzyni, w której ma się zmieścić dobytek – przede wszystkim maszyna do szycia ojca, trochę ubrań, jakieś naczynia, sztućce, obraz z Matką Boską. I pięć lat Alika, który musi zabrać przeszłość i spakować całe swoje życie na wóz, a potem pociągiem wywieźć je do nieznanej Polszy. Nagle się okazuje, że jest repatriantem. „Repatriacja (łac. repatriatio 'powrót do ojczyzny')– powrót do kraju ojczystego osób (np. jeńców wojennych, osób internowanych lub przymusowo przesiedlonych), które wskutek różnych przyczyn znalazły się poza jego granicami.” (za Wikipedią). Tylko dlaczego tak mocno Alik krzyczy, że ,,ja u Polszu nie chaczu, nie chaczu... babuszka..."? Może dlatego, że jego kraj rodzinny jest właśnie tu? Że to Lida jest miejscem, w które wrósł i teraz ktoś chce go wyrwać z korzeniami?
Bo ta cała wojna pomieszała miejsca zamieszkania, pomieszała domy i ojczyzny, pomieszała „moje” z „nie-moje”, pomieszała kraj rodzinny z miejscem urodzenia. Pomieszała języki, pomieszała rodziny. Ktoś rodzi się w Lidzie, a potem mu wmawiają, że jego kraj to Polska i że musi wracać, bo tylko tam jest dobrze… A on, gdy już przekroczy wszystkie granice, w tej Polsce okazuje się być „kacapem” i nie może znaleźć przyjaciół, bo mówią trochę inaczej niż on…
Nie czytam tej książki jako Polka. Nie czytam jej z perspektywy historycznej. Nie umiałabym poczuć tamtych emocji. Są właściwe tamtym czasom, które oddalają się coraz bardziej i bardziej. Są właściwe tamtym ludziom, którzy już dawno dorośli i albo pogodzili się ze światem albo nie. Mogę sobie jedynie wyobrażać ich ból i zdezorientowanie, ich „nigdzie-nie-przynależenie”, bo tam już być nie mogą, a tu nikt ich nie umie przyjąć. Tylko, że to wyobrażanie sobie, to będzie mało. Za mało.
Ja czytam tę książkę jak córka, jak wnuczka i jak matka, która czuje ból swojego dziecka i chce je chronić przed złem i myśli, że wie, co jest dla niego najlepsze. Ale czasem może się pomylić.
Czytam w tej książce to wyrywanie z korzeniami. Skórę, włosy, paznokcie. Do dalekiej nieznanej Polszy jedzie szkielet pięcioletniego chłopczyka. W Lidzie zostaje wszystko inne – ciało, krew, myśli.
Jak ja czułabym się, gdyby ktoś wydłubał mi oczy, zabrał węch i smak i kazał żyć bez nich? Gdyby ktoś oddzielił mnie od fartucha mojej babci, zabrał mi niepowtarzalny smak jej pierogów ruskich i wspólne wycieczki wydeptanymi wcześniej ścieżkami? Owszem, ciepło matczynych rąk i silne ramiona taty zostają. To jest to szczęście w nieszczęściu, dzięki któremu nogi jeszcze jakoś idą na dworzec, jakoś wsiadają do wagonu, jakoś zdeptują nowe miejsce do życia. Ale w środku wciąż ta Lida i Lida. 35 letni Alik wciąż nie zapomina i w każdej łzie wylanej – czy to za ojca, którego już nie ma, czy to za miłość, która się skończyła, wciąż H2O tęsknoty za Lidą, za swoim miejscem magicznym. Po latach, po wiekach niemal, jedzie w tamto miejsce i tak dokładnie, choć po ciemku i po pijaku, wie, że podwórko się skróciło. Mimo że stopy większe dwa razy, to dom rodzinny przeliczany na kroki jest najwyższą matematyką świata. Najważniejszą.
To bardzo osobista książka, a ja czytałam ją przełykając łzy. Pełna nostalgii, smutnych wierszy i skomlenia psa o imieniu Cygan.
Jedyna nadzieja, że w końcu elektrycy zakładają w tym nowym polskim mieszkaniu Alika elektryczność, że jest taki pstryczek na ścianie i można palić światło nawet całą noc. Taki symbol nadziei, takie rozganianie nocnych koszmarów, takie „A może będzie dobrze?” i takie „Miejmy nadzieję, że już nigdy się nie powtórzy”…


[To pierwsza książka wydawnictwa Latarnia – bliskiego memu sercu, bo trójmiejskiego. Ładne, wysmakowane, eleganckie wydania, minimalistyczne, ale w punkt trafione. I jakie plany wydawnicze! I jaka nowość - mój Kolski ukochany! Warto zwrócić uwagę na Latarnię!]

piątek, 2 października 2015

OŚWIECENIA NIE BĘDZIE

AGATA MAŃCZYK
„PIERWSZA NOC POD GOŁYM NIEBEM”
NASZA KSIĘGARNIA, WARSZAWA 2015

Owijam się w ciepły koc i tęsknię za latem. Dlatego wspominam też typowo wakacyjne lektury. Ta książka nie dość, że przeczytana była przeze mnie już dawno, latem, nie dość, że o lecie mówi, to jeszcze jest książką dla młodzieży, a takie właśnie uwielbiam czytać bujając się w hamaku między dwoma drzewami.
W hamaku zdecydowanie nie buja się ani Bazyl ani Inka. Poznają się dość przypadkowo – w kawiarni na dworcu. Bazyl ma czerwone włosy, a Inka jest z dobrego domu. Dzieli ich nie tylko stan gotówki w portfelu i model telefonu komórkowego (Bazy nie ma żadnego), ale też sposób pojmowania świata. Nie dzielą ich tylko priorytety – obydwoje chcą być sobą i obydwoje chcą się zakochać, żeby nie być na świecie sami. Łączy ich jeszcze coś – fakt, że właśnie i jedno i drugie znalazło się na gigancie.
Dziwnym trafem tych dwoje chwyta się za ręce i ucieka przed światem razem. Wsiadają do pierwszego lepszego pociągu i po prostu uciekają. Bez pieniędzy, bo Bazyl nigdy ich nie miał, a Inka została okradziona i bez planu, bo są przecież tylko dwójką dzieciaków, która dopiero ma dorosnąć.
To w pewnej mierze powieść inicjacyjna, do czego nawiązuje już sam tytuł książki. Dwoje młodych ludzi wyrusza naprzeciw światu, przekonani, że są na tyle dorośli, żeby decydować o sobie. W głębi duszy każde z nich jest nadal dzieckiem i obydwoje zrobili to, ponieważ wstydzili się mówić o swoich uczuciach, ponieważ nie wiedzieli, jak inaczej mówić na tyle głośno, by być słyszanym. To dzieci z problemami, choć może nie do końca to widać. Inka jest bogata, ma dobrze sytuowanych rozmówców, zajęcia dodatkowe i pewnie już teraz zapewnione miejsce na najlepszej uczelni. Tyle, że rodzice chyba nie do końca byli przygotowani na dziecko. Albo tylko im się wydawało, że są. Że będzie „odtąd, dotąd” i dopasuje się do ich drogich dywanów i stonowanych tapet na ścianach. Inka jest trochę takim meblem, który rodzice chcieliby dowolnie przestawiać. A meble przecież nie mówią! Jak więc można ich słuchać? Po co? „Nie lubisz tortu? To przecież niemożliwe! To się nie godzi! Ja każę ci lubić tort, bo tak się przyjęło! Bo co ludzie powiedzą? Bo tylko ci się wydaje!”
A Bazyl? Czerwone włosy to fasada, to sposób na znalezienie prawdy – kim właściwie jestem? I sposób na zatrzymanie chwil, gdy miał najlepszego kolegę, oglądał z nim filmy i był w miarę szczęśliwy. A teraz dorosłość zbliża się wielkimi krokami, a on nie do końca wie, jak się wziąć z nią za bary, jak wygrać w tym pojedynku. Żadne z nich nie ma tak naprawdę oparcia w dorosłych, nie mówiąc już o wzorach. Była babcia Bazyla, która rzucała powiedzonkami i sentencjami na każdą okazję i zdaje się, że to mogłaby być osoba, która jakoś Bazylem pokieruje, ale babci już nie ma, zmarła niedawno i to też jest rzecz,wobec której Bazyl się buntuje – beznadziejnie i bezskutecznie.
Nie podoba mi się zakończenie tej powieści. Autorka zostawiła tę dwójkę ludzi bez żadnych rozwiązań, wciąż poza domem i ze strachem, jak to będzie, gdy wrócą tam skąd przyszli. Podstawia im ciepłą, doświadczoną kobietę, która ma być ich przewodnikiem w docieraniu do siebie, ale to wciąż nie są rodzice, do których powinno to należeć. Po tej całej drodze, po uciecze przed bandytami, poszukiwaniu skarbu, zarabianiu pieniędzy na własną rękę (nic nielegalnego), skręceniu nogi i niedojadaniu (co skądinąd fajnie się czyta), należałoby im się dotarcie do miejsca, w którym zyskają nie tylko pełny brzuch i czystą pościel, ale poczucie bezpieczeństwa i pewność co do jutra. A przede wszystkim pewność co do tego, że są istotami najbardziej na świecie kochanymi, że jest ktoś (rodzice!), którzy oddadzą dla nich życie.
Niestety nie ma nirvany. Oświecenie nie nadeszło. Można się tylko dobrze bawić po drodze. Na końcu – dostajemy w skórę.


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Nasza Księgarnia]

czwartek, 30 kwietnia 2015

NASIONO, KWIAT, MARCHEWKA

JANE GOODAL
WSPÓŁPRACA GAIL HUDSON
„MĄDROŚĆ I CUDA ŚWIATA ROŚLIN”
(TŁ. DOMINIKA CIEŚLA-SZYMAŃSKA)
WYDAWNICTWO MARGINESY, WARSZAWA 2015

Ostatnio moje córka posiała kilka ziół, wsadziła do słoika na gazę fasolę i ustawiłyśmy cały „ogródek” na parapecie w jej pokoju. „Wykiełkowało!” - krzyk triumfu na pół bloku, gdy znalazłyśmy pierwsze nieśmiałe zieloności, wybijające się spod ziemi. Codziennie oglądamy liść fasoli, który pnie się coraz wyżej. Radość w jej oczach, trochę niedowierzanie. W moich też, bo czasami zapominam, jakim cudem jest wzrastanie rośliny, jaka niesamowitość drzemie w maciupeńkim ziarnku mięty czy w owalnej fasolce. Czasem trochę zapominam, jak bardzo potrzebujemy natury i roślin do życia, do istnienia, do radości.
Nazwisko Jane Goodall stało się już chyba symbolem i nierozerwalnie łączy się z hasłem „szympans”. To ona pokazała szerszej publiczności codzienne życie tych zwierząt, zaraziła ludzi miłością do nich i sprawiła, że zaczęli angażować się w ich ochronę.
Swojego autorytetu udziela teraz światowi roślin.
„W pewnym sensie zaczęłam tę książkę sześćdziesiąt lat temu!” [s.17] – pisze Goodall, wspominając swoje dzieciństwo w Brzozach, wiktoriańskim domu z ogrodem, w którym nie chciało nic rosnąć. O Buku, który Babcia przekazała jej na 14 urodziny w specjalnej deklaracji i o zeszycie, w którym robiła notatki i rysunki na temat świata roślin. Od tego się zaczęło – miłość do roślin kwitła w jej rodzinnym domu.
Tę miłość, zachwyt i fascynację próbuje przekazać w tej książce. To zaskakujące, jak różnorodny jest świat roślin, jak wielkie kryje tajemnice! Goodall stara się przekroić pojęcie „rośliny” i wyciągnąć z niej wszystko – od ziarna po plon. Mówi więc o łowcach roślin, o tulipanowej gorączce, o obrońcach drzew, którzy mieszkają w ich koronach po kilkadziesiąt dni, o Indianach, którzy po każdym zerwaniu rośliny, dziękują jej za to, o leczniczej sile roślin, o roślinach-narkotykach, o orchideach i różach (jedna odmiana róży jest nazwana jej imieniem), o organizacji Roots and Shoots, którą założyła, a która ma wspierać dzieci w poznawaniu i ochronie roślin, o przydomowych ogródkach, naturalnych uprawach i Katedrze Nasion w Szanghaju.
Goodall mówi w swojej ksiażce o osobistej świadomości roślin – to mnie uderzyło – ludzka ignorancja wobec ich świata! Bo to nie tylko rzecz o istocie piękna, jaka zawiera się w płatkach róży czy niezapominajki, ale też o tym, jak ludzie wdeptują to piękno w ziemię – niszczą nieodwracalnie. To historia upraw roślin, które same w sobie niewinne, niszczą człowieka. To historia plantacji, które zatruwają środowisko. To historia o GMO i chemicznych opryskach żywności. O kulisach przemysłu roślinnego, który zniszczył wiele istnień. O człowieku, który wynaturzył rośliny, poddając je sobie, sądząc mylnie, że ma takie prawo, stawiając siebie wyżej niż inne ziemskie organizmy. O człowieku, który zapomniał skąd się wywodzi, czym oddycha i co go żywi. O człowieku bez pokory wobec roślin i o człowieku, który zostanie za to wkrótce ukarany.
Mivhael Pollan we wstępie do tej książki nazywa ją „gawędą o roślinach”, ja powiedziałabym więcej – to gawęda miłosna. Jane jest roślinami zafascynowana – i skutecznie tą fascynacja zaraża – oczarowana, zakochana w ich sile, determinacji i chęci przetrwania, w ich możliwościach przystosowywania się, w ich pięknie i pożyteczności. W tym, że są jednocześnie praktyczne i uduchowione, efemeryczne. Darzy rośliny głębokim szacunkiem i podziwia ich wielowiekowy rozwój. W pewnym sensie jest to książka dziękczynna, bo takim sposobem Goodall dziękuje roślinom za współbycie z człowiekiem i darowanie człowiekowi życia. „Bez roślin nie byłoby szympansów – ani też ludzi, jeśli już o tym mowa.” [s.13] – i to najważniejsza prawda, jaką trzeba z tej książki wyciągnąć dla siebie.
Po jej przeczytaniu, po jej obejrzeniu (piękny, wysmakowany projekt graficzny!) poczułam chęć, by zanurzyć ręce w ziemi, spulchnić ją i wysiać całe mnóstwo nasion. Ku chwale chlorofilowi!


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Marginesy]

wtorek, 14 kwietnia 2015

PO CO CZYTAĆ BIOGRAFIE?

MARGARETA STRÖMSTEDT
ASTRID LINDGREN. OPOWIEŚĆ O ŻYCIU I TWÓRCZOŚCI”
(TŁ.ANNA WĘGLEŃSKA)
MARGINESY, WARSZAWA 2015

Czytam biografie tylko czasami. Tylko wtedy, gdy osoba, o której ktoś napisał, jest mi w jakiś sposób bliska – tworzy coś, co podziwiam. Lubię biografie wtedy, gdy nie są krzykliwe, gdy nie szukają taniej sensacji, gdy ktoś chce pokazać kolor oczu, a nie kolor stanika. Lubię czytać takie biografie, jak ta.
Astrid Lindgren to postać wyjątkowa. Dzieci z Bullerbyn, Pippi Pończoszanka, Bracia Lwie Serce, Emil (do drewutni!!!) - chociaż raz każdy słyszał o wspaniałym dziecięcym świecie, jaki Astrid malowała na kartach swoich powieści. Czasem była niekonwencjonalna (Pippi przecież nie chodzi do szkoły), czasem niegrzeczna (Karlsson z dachu to najwredniejszy bohater, jakiego znam!), czasem wzruszająca (umierające dziecko, wyciska łzy z oczu każdego rodzica), czasem sielska-anielska (Boże Narodzenie w Bullerbyn, pełne śniegu, zapachu ciastek i bycia razem…). Najważniejsze, że jest szczera, autentyczna, pogodna i pełna dziecięcej fantazji. Już będąc babcią wspina się na drzewa, gdy rozmawia z Dziećmi, to kuca, żeby widzieć ich oczy i pisze tak, że czasem dorośli nie rozumieją – ale Dzieci zawsze. Walczy o ich prawa (i prawa zwierząt) i zawsze staje po stronie słusznej sprawy.
Ze wszystkich wydanych na świecie książek Astrid Lindgren można ustawić 175 wież Eiffla, ale każda z tych książek jest niepowtarzalna i wyjątkowa. Dlatego, że pisała je dla Dzieci. Pippi wymyśliła jej chora córka – a Astrid musiała stanąć na wysokości zadania, dać jej dwa niesforne warkocze i siłę stu mężczyzn. To dlatego, że zawsze chciała stawać na wysokości zadania dla dzieci – wydawały jej się najważniejsze na świecie.
Ta biografia jest właśnie o tym. Być może to, że biografka i biografii podmiot znały się osobiście, pozwoliło zachować szacunek, nie zaglądać w szuflady, w portfel i pod łóżko. Biografka nie kłamie, nie kluczy, nie ukrywa. Wspomina nieślubne dziecko Astrid, które musiała zostawić na wychowanie w rodzinie zastępczej – to także część biografii sławnej pisarki. Ale mi to wystarcza – wystarcza, że nie docieka nazwiska ojca, które Astrid chce wymazać z pamięci. Nie muszę wiedzieć akurat tego. Wolę wiedzieć, że Lindgren cierpiała, musząc rozstawać się z synem i wolę wiedzieć, że zrobiła wszystko, by móc być z synem! To dla mnie ważniejsze informacje – naprawianie błędów, jej siła woli, determinacja i matczyna miłość.
Tę książkę czyta się z uśmiechem, z radością, z wiarą w człowieka – sądzę, że taka była Astrid naprawdę, że Margareta Strömstedt uchwyciła jej autentyczność. I to, że Lindgren lubiła być sama. Że po całym męczącym dniu, po spotkaniach z czytelnikami, odpisywaniu na listy i kilku stronach nowej książki, lubiła usiąść w ciszy i być sama ze sobą. Czyż to nie wtedy właśnie rodzą się w głowie Madiki i Ronje? Czy to nie wtedy można wrócić do swojego szczęśliwego dzieciństwa, w którym biega się bez tchu, kąpie w rzece, zrywa jagody, a do domu wraca tylko po to, by chwycić kromkę chleba z masłem i cukrem i przytulić się do Taty?


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Marginesy]

poniedziałek, 16 marca 2015

CO WPISZESZ NA SWOJĄ LISTĘ?

JANUSZ MAJEWSKI
„GLACIER EXPRESS 9.15”
MARGINESY, WARSZAWA 2015

Podróż Glacier Expressem jest ponoć jedną z najpiękniejszych podróży na świecie. To 275 kilometrów i 7 godzin widoków, które zapierają dech w piersiach. Lodowce, góry, łąki, 291 mostów i 91 tuneli. I co robić, gdy już zachłyśniesz się widokami tak, że więcej się nie da znieść? Że pięknem się nasycisz, że nie dasz rady już wchłonąć w siebie żadnego boskiego widoku?
Karol dostał bilet na Glacier Express od swoich przyjaciół. Bilet był podwójny, bo kiedyś miał żonę. Żona nie doczekała podróży i zmarła, więc Karol zabiera swojego najlepszego przyjaciela Maksa. Znają się kilkadziesiąt lat – to przyjaźń z serii tych nienaruszalnych, to przyjaźń, która wystarcza za cały bagaż na Glacier Express. Wystarczy usiąść naprzeciw siebie, wystarczy kilka kropel ulubionego alkoholu, jakaś książka pod ręką, bo żaden z nich bez książki się nie rusza, może muzyka i jest siedem godzin do przegadania. O kobietach, śmierci i życiu, o tym, co było, co sprawiło, że jadą teraz jednym pociągiem. O życiu całym, z perspektywy, bo są już przecież na końcu i mają pełne prawo do rozliczeń.
„Kiedyś wpadło mi do głowy, że warto by sporządzić listę, a nawet dwie. Jedna byłaby listą zjawisk, rzeczy, poglądów, ludzi, wszystkiego, czego dzięki śmierci pozbędziemy się z ulgą, druga tego wszystkiego, co kochaliśmy, co z żalem będziemy musieli tu zostawić.” [s.122]
Rozmyślają. To nie jest lista haseł i banałów. To lista, o której dyskutują, przemyślana, przegadana, na której nie można napisać po prostu muzyka – bo przecież nie całej muzyki żal. Na której musi być na przykład tylko jeden, najważniejszy utwór. I na której coś jest czasem po jednej i po drugiej stronie naraz, bo człowiek jest zawsze dualny, nie zawsze jednak czarno-biały.
To lista nieskończona, bo całe siedemdziesięcioletnie życie nie da się zamknąć w liście w siedem godzin. To lista nieskończona, bo gdzieś w podświadomości tli się, że póki się jej nie zamknie, to nie można naprawdę odejść… A przecież jeszcze tyle mają do przeżycia, do przekochania, do zobaczenia, przecież dopiero teraz, po 70 latach jadą Glacier Expressem!
Ta książka to metafora. Metafora łatwa do rozszyfrowania – podróż = życie. Bo Karol i Max wsiadają do pociągu i nie mają wyjścia – muszą nim jechać aż do końca. To podróż długa, czasem męcząca, ale piękna, ponoć najpiękniejsza. Niektórzy nie wytrzymują napięcia, wyskakują wcześniej z pociągu, ale Karol i Max dojeżdżają do samego końca, bawiąc się nawzajem rozmową. W tej rozmowie jest wszystko, bo są i łzy i radość i miłość i seks i nienawiść i ból i strach, jest choroba, jest zdrowie, jest kariera i przyjaciele, jest muzyka i jest chyba nawet jakiś rodzaj zgody na to, że ta podróż gdzieś się kończy, choć czasem chciałoby się jechać bez wysiadania. To podróż nie tylko przez Alpy, ale przez istnienie. Dwóch bohaterów, którzy są już tuż przy końcu życia, musiało rozliczyć się ze sobą, ze światem sporządzić listę, zajrzeć w głąb siebie, zrobić rachunek sumienia, żeby wiedzieć, czy nie są światu, czy nie są sobie nic winni.
Teraz mogą wysiąść z pociągu, w kieszeni niosąc swoje listy żalu i ulgi, wiedząc, że teraz czeka ich już tylko przyjemność, że ważna rozmowa się odbyła i na duszy może być już tylko lekko, że trzeba jeszcze trochę pożyć. I że mimo iż wydawało im się, że nic ich już nie czeka, to wciąż może być życie, które będzie na liście po stronie żalu.


[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Marginesy]

PO DRUGIEJ STRONIE KUKIEŁKI

BRIAN JAY JONES„JIM HENSON. TATA MUPPETÓW. BIOGRAFIA”(TŁ. MAGDALNA BUGAJSKA)MARGINESY, WARSZAWA 2014Gdy byłam mała moja najlepsza przyjaciółka Ewa, dostała na urodziny pudełeczko, w którym kryły się niewielkie gumowe figurki. Były tam wszystkie najważniejsze mapety Kermit, Piggy, Gonzo czy Zwierzak. Bawiłyśmy się nimi na okrągło, a ja nie mogłam pohamować swojej zazdrości.
Mapety/Muppety są wszędzie – na koszulkach, na kubkach, na zeszytach, kilka dni temu kupiłam opakowanie cukierków, z ich wizerunkiem na blaszanym pudełku. Aż trudno uwierzyć, że powstały w głowie osoby, która nigdy nie chciała zajmować się lalkarstwem na poważnie.Jim kochał telewizję. Ten wynalazek go zahipnotyzował i sprawił, że mały chłopiec spędzał całe godziny przed odbiornikiem, oglądając wszystkie programy, jakie były dostępne. Ale to nie było tępe gapienie się. To było nasiąkanie pomysłami, ideami, to był hołd dla techniki i rozgryzanie, jak można nowe medium wykorzystać do własnych celów. Jimowi w głowie powstawały nowe światy. W 1954 roku lokalny oddział telewizyjny poszukiwał dzieci w wieku 12-14 lat, które potrafią obsługiwać marionetki. Jim był starszy, Jim nie wiedział nic o lalkarstwie. Ale wiedział jedno – chce dostać się do telewizji. Jeśli mogło to nastąpić taką drogą, Jim postanowił że właśnie nią pójdzie – przyspieszony kurs lalkarstwa, jakieś dwie naprędce skonstruowane w garażu lalki i dostał angaż. A potem ciężka praca, kilkadziesiąt lat i największe stacje telewizyjne chciały mieć Jima. A on wciąż walczył o to, żeby pokazać, iż kukiełki nie są tylko dla dzieci, że można wyprodukować wspaniały show z udziałem lalek, który dorośli będą oklaskiwać na stojąco.Ta walka trwała właściwie całe jego życie. A zważając na to, że „Ulica Sezamkowa” miała był tylko środkiem, który uświęca cel, łza w oku kręci się na myśl, że w studiu, w którym była kręcona, w każdej chwili mógł zostać ogłoszony Kod niebieski. Ten kod oznaczał, że na planie pojawiało się Dziecko, że trzeba się pilnować i nie wolno przeklinać. Muppety zawsze były dobrze wychowane, choć zwariowane i Jim dbał o to, żeby niosły tylko dobre treści. Bo Jim, jeśli już się w coś angażował, oddawał temu całe swoje serce.Ta książka to opowieść o człowieku z wielką wyobraźnią, z ogromnym talentem, z niebywałą determinacją. To opowieść o człowieku nietuzinkowym, który sypał pomysłami na prawo i lewo, który wymyślił słowo muppety (połączenie słowa marionette – marionetka i puppet – lalka), w którym zawiera się cała idea jego pracy – sięgać po nowe, jeśli to nowe ma przynieść oświecenie. To historia człowieka, który nie boi się wyzwań, pracowitego, pełnego energii i wiernego swoim ideałom do samego końca.
Pierwszy był Kermit. I nawet nie był na początku żabą. Był zwykłym kawałkiem polarowego materiału, z oczami z piłeczki pingpongowej. Ale chyba do końca pozostał tym ulubionym, tym, którego Jim chronił najbardziej. Zaraz za nim były Wielkie Ptaki (to Jim wraz z ekipą wymyślili skomplikowany system, który poruszał urzęsionymi oczami), Rolfy (to Jim wymyślił nowy sposób prowadzenia marionetki – jeden lalkarz był prawą ręką, a drugi lewą ręką muppeta), ogromne stwory bez imion, dzięki którym widzowie po raz pierwszy zobaczyli na scenie nie tylko kukiełkę, ale także lalkarza, a z nim cały jego warsztat i wielki wysiłek, jaki wkłada w animację lalki. Ale z tym trzeba się urodzić, to trzeba mieć w sobie – tyle życia, żeby nie tylko wystarczyło na istnienie, ale żeby móc nim obdarzyć kawałek polarowego materiału z pingpongowymi piłeczkami w miejsce oczu i sprawić, że zniknie się za nim i będzie już tylko magia.
[Książkę otrzymałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Marginesy]